29 września 2015

Potrawka z indyka w stylu prowansalskim

Uwielbiam dania jednogarnkowe.
Nie są ani czasochłonne ani pracochłonne.
Właściwie robią się same, po prostu obiad idealny.
Dzisiaj mamy mięso z indyka w towarzystwie warzyw.
W prowansalskim stylu. Dużo fasolki, marchewka i zioła.
Lubicie? Ja bardzo!



Składniki:

  • jedna pierś z indyka
  • dwie spore marchewki
  • jedna szalotka
  • 300 g zielonej fasolki szparagowej
  • pół niedużej puszki kukurydzy
  • jedna spora czerwona papryka
  • masło i odrobina oleju
  • tymianek, rozmaryn i cząber
  • sól i pieprz


Filet z indyka kroimy w kostkę, szalotkę siekamy drobno.
Podsmażamy na oleju przez 5 minut.
Następnie dodajemy dwie potężne łyżki masła i pokrojone w nieduże kawałki warzywa i zioła.
Dusimy przez 20 minut, w razie potrzeby dodając więcej masła.
Można też podlać danie wodą.
Potrawka jest gotowa, gdy wszystkie warzywa są już miękkie.

28 września 2015

Pachnący kącik 29 - Yankee Candle Q3 2015 - Out of Africa: Serengeti sunset, Madagascan orchid, Kilimanjaro stars i Egyptian musk

Tegoroczna kolekcja Q3 była tą, na którą bardzo czekałam od momentu pojawienia się pierwszych informacji i zapowiedzi.
Cudne naklejki i zapachy kojarzące się trochę orientalnie, trochę egzotycznie?
Bardzo mój typ!
Woski kupiłam w pierwszych dniach ich stacjonarnej dostępności.
Nie mogłam doczekać się testów.
Na sucho wszystko pachniało tak pięknie.
I wiecie co? Niestety, ale się rozczarowałam.



SERENGETI   SUNSET
Opis dystrybutora:
Wosk z rześkiej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Uwodzicielski aromat słodkich owoców, cytrusów, kwiatów lotosu i bursztynu przenoszący nas na afrykańskie Serengeti o zachodzie słońca.

Moja opinia:
Ja tu czuję jedynie owocki.
I pomimo tego, że generalnie jestem "antyowockowa", to zapach mnie nie odrzuca.
Nie odrzuca, ale też i nie zachwyca. Jest ładnie, słodkawo, nie mdło.
Jest cytrusowo z jakąś domieszką innych owoców i może odrobiną drewna.
Nie wyczuwam bursztynu, nad czym bardzo ubolewam.
No i najważniejsze - moc. A raczej jej brak.
Niestety Serengeti sunset to najsłabszy zapach z kolekcji.
Nawet po wrzuceniu do kominka 1/3 tarty za bardzo nic nie czuć.
A szkoda, bo mogło być całkiem przyjemnie.
P.S. Moim zdaniem zapach powinien być sklasyfikowany jak fruity, nie jako fresh.


MADAGASCAN   ORCHID
Opis dystrybutora:
Wosk z rześkiej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Intensywny i intrygujący aromat białej orchidei z Madagaskaru, która kwitnie tylko przez jeden dzień.

Moja opinia:
Od razu powiem, że ten zapach został moim ulubionym.
Jest kwiatowo-pudrowy, w przeciwieństwie do podobnego Pink hibiscus nie jest sztuczny ani irytujący.
Piękny, mocny, elegancki zapach.
Mogłabym mieć takie perfumy.
Tutaj kategoria fresh też w sumie nie pasuje.


KILIMANJARO   STARS
Opis dystrybutora:
Wosk z rześkiej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Aromat czystego górskiego powietrza splecionego z chłodną nutą mięty i ciepłą paczulą.

Moja opinia:
No i to jest fresh!
Piękna naklejka, prawda?
Może to i trochę przez tę cudną naklejkę miałam tak wielkie nadzieje związane z tym zapachem.
Górskie powietrze i paczula, mogło być tak wspaniale.
A nie jest.
Zapach sam w sobie jest bardzo ładny, ale nie jest tak ładny, jak się spodziewałam, że będzie.
Paczuli nie wyczuwam, Kilimanjaro stars pachnie mi po prostu męskim balsamem po goleniu czy innym kosmetykiem.
Moc jest średnia, nie dorasta orchidei do pięt.
Nie mam nic do męskich zapachów, dlatego i gwiazdki i orchideę zakupiłam ponownie, ale naprawdę muszę napisać, że spodziewałam się czegoś o wiele lepszego i tyle.


EGYPTIAN   MUSK
Opis dystrybutora:
Wosk z rześkiej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Aromat uwodzicielskiego piżma połączonego ze szczyptą wanilii i drzewa cedrowego.Wosk z rześkiej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Aromat uwodzicielskiego piżma połączonego ze szczyptą wanilii i drzewa cedrowego.

Moja opinia:
Kocham piżmo. Kocham piżmowe perfumy i kadzidełka.
Chciałabym pokochać ten zapach, a nie mogę.
A dlaczego?
A dlatego, że jest płaski i praktycznie niewyczuwalny po zapaleniu.
Może minimalnie mocniejszy od Serengeti sunset.
A szkoda.
Drzewo cedrowe? Ni ma. Wanilia? Też nie stwierdziłam.
Szkoda, wielka szkoda.

27 września 2015

Tydzień z życia 65

Pierwszy jesienny tydzień w tym roku.
Lato minęło mi nawet nie wiem, kiedy, zdecydowanie za szybko.
Mam wrażenie, że nawet nie skorzystałam z niego, bo całe lato spędziłam w pracy.
Ominął mnie urlop, ominęły mnie wakacyjne wyjazdy.
Nie żebym się nad sobą użalała, bo swoją pracę lubię.
Ale tęsknię za tym, że jeszcze 2-3 lata temu sporo wyjeżdżaliśmy, jak nie na dłuższy urlop, to chociaż na weekend.
A teraz tylko raz na weekend pojechaliśmy do Gdyni.
Mam nadzieję na długi i udany urlop w przyszłym roku.
Taki co najmniej dwutygodniowy.
Leżenie na plaży, chodzenie, zwiedzanie.
Przeczytanie całej góry książek - tak, więcej czytam na wakacjach niż przez całą resztę roku.
Też już tęsknicie za latem, czy tylko ja jestem taka dziwna?

Uwielbiam <3

Herbaciane nowości, żadna mnie za specjalnie nie urzekła.

I nowości w kosmetyczce, kocham róże i czerwienie na paznokciach.

Jesienne nowości woskowe. Cozy cabin i White woods cudne <3


Serum i olejek goszczą w mojej kosmetyczce już chyba trzeci albo czwarty raz, krem to nowość.

Serum arganowe świetne, marakujowe już gorsze.

26 września 2015

Krucha tarta z kurkami i szpinakiem

Pomijając to, że zawsze przy pierwszych chłodnych dniach jestem chora, to lubię jesień.
Ale tę pocztówkową, piękną jesień, nie tę prawdziwą.
Nie znoszę deszczowej pogody, wiatru łamiącego parasole, błota i kałuż.
Uwielbiam kolorowe liście, ostatnie ciepłe dni, gorącą herbatkę, jesienne woski w kominku, kaszmirowe swetry i ciepłe szaliki.
Tak, jak mówiłam - pocztówkowa jesień, która w praktyce nie istnieje.
Co jeszcze kocham w jesieni? Dynie, kurki, inne grzyby, to, że cytrusy w sklepach są coraz smaczniejsze.
To, że z dyni można zrobić milion różnych rzeczy. Z kurek zresztą też.
Dziś na tapecie kurki właśnie.
W połączeniu ze świeżym szpinakiem w kruchej wytrawnej tarcie.


Składniki:
kruche ciasto:

  • 250 g mąki krupczatki
  • 125 g masła
  • jedno żółtko
  • łyżeczka soli
  • 50 ml bardzo zimnej wody

nadzienie:

  • 2 jajka
  • 200 ml śmietanki 30%
  • garść tartego parmezanu
  • 200 g kurek, umytych i ewentualnie pokrojonych na drobniejsze kawałki
  • garść świeżego szpinaku
  • sól, pieprz, czarnuszka



Do mąki dodajemy posiekane masło, zagniatamy.
Dodajemy wodę, sól i żółtko i szybko wyrabiamy gładkie w konsystencji ciasto.
Zawijamy je w folię i wstawiamy do lodówki na pół godziny.
Po tym czasie wylepiamy nim formę do tarty. Na wierzch wysypujemy kaszę lub groch, żeby obciążyć ciasto.
Pieczemy przez 10 minut w temperaturze 160 stopni.
Następnie usuwamy groch/kaszę.
Jajka miksujemy ze śmietaną i serem, doprawiamy solą i pieprzem.
Wylewamy masę na ciasto, na to wysypujemy szpinak i kurki.
Posypujemy czarnuszką.
Pieczemy 30-35 minut w temperaturze 180 stopni.


24 września 2015

Krem z cukinii z lekko orientalną nutą

Ja nie wiem, czy to siła sugestii typu "drogie = lepsze", czy co, ale wygląda na to, że antybiotyk za 94 zł jest u mnie skuteczniejszy, niż taki za 35 zł.
O wiele skuteczniejszy. Faktycznie jest mi już o wiele lepiej, czuję, że nie mam już tak zapchanych zatok i kaszel mnie już tak nie dusi.
Normalnie cud. Przy okazji mogę się trochę powylegiwać, nadrobić drugi sezon Married, obejrzeć kilka(naście) filmów.
I zjeść trochę dobrych rzeczy, na przykład rozgrzewające zupy.
Zupa z cukinii już na blogu była, w wersji z serem pleśniowym i pestkami słonecznika.
Dzisiejsza jest inna. Doprawiona w orientalnym stylu. Pyszna.


Składniki na 4 porcje:

  • dwie średnie cukinie
  • 3 średnie ziemniaki
  • 1,5 litra bulionu mięsnego (u mnie wołowy na mostku)
  • garść świeżych liści kolendry
  • kurkuma, wędzona papryka, chilli, pieprz, gałka muszkatołowa, szafran, czosnek
  • 1-2 łyżki śmietany do zabielenia
  • czarnuszka do posypania na talerzu



Cukinie i ziemniaki myjemy, te drugie obieramy, kroimy na małe kawałki i wrzucamy do bulionu.
Gotujemy do miękkości przez ok 40 minut.
W połowie tego czasu doprawiamy dwoma przeciśniętymi przez praskę ząbkami czosnku, papryką, chilli, kurkumą, gałką muszkatołową i szafranem.
Gdy zupa jest już gotowa miksujemy ją na krem z kolendrą i śmietaną.
Podajemy z kleksem śmietany/jogurtu i ziarenkami czarnuszki.

21 września 2015

Pachnący kącik 28 - podsumowanie prawie roku z Yankee Candle

Coś mnie wzięło na podsumowania ostatnio ;)
Niedługo będzie rok odkąd kupiłam swoje pierwsze woski YC.
Nie będę się przyznawać ile ich od tamtej pory zgromadziłam.
Przetestowałam prawie wszystkie dostępne w Polsce zapachy i dość sporo tych niedostępnych.
Do jakich wniosków doszłam?
Owocki to zdecydowanie nie moja bajka. Zapach owoców lubię na talerzu, nie w kominku.
Kwiatki też przeważnie do mnie nie przemawiają, zazwyczaj też rozczarowują mocą.
No właśnie, moc. Lubię zapachy-killery.
Takie, które w kilka minut wypełniają sobą mieszkanie i nie ulatniają się zbyt szybko.
Lubię męskie i jesienne zapachy chyba najbardziej.
Z kolei morskie świeżaki mogą być zarówno piękne, jak i przypominać odświeżacz powietrza.
Zdjęcie, które dodaję nie jest przypadkowe, bo kilka moich zapachowych ulubieńców się na nim znalazło.


źródło: http://www.lamaisononline.it/

Zacznę może od zapachów, które wspominam najgorzej. 

A trochę takich zapachowym traum się uzbierało ;)

Summer scoop - jest na szczycie zestawienia, wszystko inne jest w losowej kolejności, ale ten zapach jest zdecydowanie najgorszy.

Dlaczego? Autentycznie po odpaleniu go zrobiło mi się niedobrze. Mdły, wręcz obrzydliwy. Nigdy więcej.
Waikiki melon - słodka owocowa sałatka, kompletnie nie moja bajka, mdło mi od takich zapachów.
Mango peach salsa - jak wyżej.
Cassis - pisałam już o nim. Sztuczny do bólu i po prostu nieładny.
Vanilla cupcake. Żadna babeczka tylko po prostu kostka masła wyjęta przed chwilą z lodówki.
Cranberry ice - strasznie męczący i migrenogenny. Bardzo źle go wspominam.
Berrylicious - takie nie wiadomo co, czy to owoc, czy to ciastko. Mdłości ciąg dalszy.
Citrus tango - cytrusowy odświeżacz z toalety.
Sicilian lemon - jak wyżej.
A child's wish - zapach zagadka. Trochę odświeżacz powietrza, niektórzy twierdzą, że Kenzo (wolne żarty). Jeden z najsłabiej wyczuwalnych, za co leci kolejny minus.
Tarte tatin - olbrzymie rozczarowanie, miało być apetyczne jabłkowe ciasto z cynamonem, a skończyło się na mdłościach. Znowu.
Spiced pumpkin - YC powinno uczyć się, jak robić dyniowe zapachy od KC. Tu jest mdło i bez wyrazu. Taka rozgotowana dynia.
Macintosh - jabłkowe zapachy to jedyne owocowe, które mi nie przeszkadzają. Tutaj jest wyjątek, bo to najbardziej sztuczne jabłko ever.
Farmer's market - rozgotowana marchewa ze szczyptą cynamonu. Nie, oj nie.
Margarita time - pudrowe cukierki z dzieciństwa. Serio mam mdłości pisząc to.
Meadow showers - w roli rosy chlorowana woda z brudnego basenu. Dziękuję, postoję.
Kitchen spice - kolejne byle co bez wyrazu. Spice? Gdzie? Bo na pewno nie tu.
Beach wood - lubię drzewne zapachy, rzecz w tym, że to nie jest drzewny zapach, a mdły odświeżacz powietrza.
Pineapple cilantro - obrzydlistwo, 90% kolendry i 10% sztuczności.
Beach flowers - coś jak kringlowe Watercolors. "Uniwersalne" i nijakie.
Turquoise sky - kolejny odświeżacz powietrza.
Apple & pine needle - obrzydliwy kibelkowo-leśny zapach.
Pink honeysuckle - słodycz do potęgi nawet nie wiem której, za dużo cukru w cukrze.
Lovely kiku - trochę kwiatek, trochę cukierek, nieładne połączenie, za słodko.
Sweet strawberry - drugi najbardziej sztuczny zapach ever.
Spiced orange - i trzeci. Niektórym podobno pachnie Coca-Colą.
Fireside treats - palony cukier i nic więcej, za słodko i za płasko.
Black coconut - mdły kokos bez kokosa.
Candy cane lane - przesłodzone tic-taki.
Paradise spice - ani to banan, ani to "spice". 
Chocolate layer cake - ta pozycja pewnie sporo osób zdziwi, ale przy paleniu było mi niedobrze, to nie jest czekolada, jaką lubię.


I tutaj koniec nieprzyjemnej części.

Następne w kolejce są moje ulubione zapachy, ich też jest naprawdę sporo.

Amber moon - naj, naj, NAJukochańszy. Piękny, ciepły, elegancki. Szkoda, że nie mocniejszy.

Lake sunset - jak wyżej, przepiękny, lekko piżmowy i za słaby dla mojego nosa.
November rain - tutaj nie mam się do czego przyczepić, poza tym, że jest wycofany.
Piękny, mocny, męski, jesienny, ideał.
Salted caramel - karmel + sól + gorzka czekolada. Lubię to. P.S. Zero kostek rosołowych, serio.
Golden sands - słodki, ale elegancki, ma w sobie coś bursztynowego.
Snow in love - tutaj czuję trochę palonego cukru i trochę perfum. Moc - marzenie.
Vanilla satin - waniliowo-drzewne cudo, mocne i piękne.
Madagascan orchid - jeden z najlepszych tegorocznych zapachów. Pudrowo-kwiatowy, mocny.
Nature's paintbrush - kolejne wycofane typowo jesienne cudeńko.
Early sunrise - cytrusy, rześkie powietrze i herbatka. Lubię.
Kilimanjaro stars - na porównanie z November rain nie zasługuje, ale i tak go lubię.
Frankincense - cytrusowe kadzidło powalające mocą.
Honey & spice - miód w wersji męskiej.
Honey glow - i miód w wersji damskiej. Jak perfumy.
Midnight jasmine - cudny kwiatowo-drzewny killer.
Midsummer's night - nie do końca killer, ale piękny zapach męskiej wody kolońskiej.
Bay leaf wreath - czuć szałwię, czuć drewno i czuć trochę świeżości. Uwielbiam.
Silver birch - drewno i kurz <3
Red apple wreath - jabłko z żurawiną i cynamonem. 
Lemon lavender - obawiałam się odświeżacza powietrza, niepotrzebnie. Zapach świeży, ale ładny i mocny.
Fluffy towels - ideał na wielkie sprzątanie, +10 do uczucia czystości w mieszkaniu ;)
Midnight oasis - podobny trochę do Midsummer's night, ale subtelniejszy.
Mountain logde - tak powinien pachnieć mężczyzna. Cudo <3
Champaca blossom - nie kwiatki, a eleganckie kwiatowe perfumy. 
Moroccan argan oil - kremowo-pudrowe cudo.
Lilac petals - wiernie odwzorowany zapach mojego ukochanego bzu.
Treehouse memories - kolejny męsko-drzewno-koloński zapach.
Icicles - cynamon i drewno.
Cinnamon stick - cynamon lekko przykurzony, lubię.
Christmas memories - pierniczki i tona korzennych przypraw.
Vanilla chai - tutaj też tona korzennych przypraw.
Pumpkin wreath - i tutaj też.
Moonlit ocean - tak wyobrażałam sobie, że będzie pachnieć Turquoise sky. Morska bryza i tyle.
White linen & lace - czystość, ale taka bardziej elegancka.
Witches' brew - chyba najbardziej specyficzny zapach YC. 
Dużo paczuli, zapach dobry tylko od czasu do czasu w malutkich ilościach, kiedy się z nim przesadzi, to w mieszkaniu wali rozkopanym grobem. Dosłownie.
Autumn leaves - jesienne liście, jesienne powietrze i może trochę deszczu.
White Christmas - kościelne kadzidło, nic dodać, nic ująć.

Poza opisanymi dziś zapachami jest jeszcze mnóstwo takich, które wywołują u mnie jedynie reakcję w stylu "meh". Zapachy typu "kupić, zużyć, zapomnieć, nie kupić więcej".

20 września 2015

Tydzień z życia 64

Czy Wam też weekendy czasem mijają na "o Boże, jak mi się nic nie chce"?
Mam nadzieję, że nie tylko ja jestem takim beznadziejnym przypadkiem.
Po prostu aż mi wstyd za siebie, tyle planów i wszystkie biorą w łeb, bo nawet mi się nie chce pomalować paznokci. O ruszeniu tyłka gdziekolwiek nie wspomnę.
Właśnie dlatego nienawidzę chorować.
A swoich co roku dających o sobie znać zatok nie jestem w stanie znieść.
Cóż, przynajmniej trochę odpocznę ;)
A jak Wam mija weekend? Aktywnie, czy leniwie?


Pyszności <3

Połączenie dobrego pleśniowego salami i świeżych fig jest obłędne.

Wtorkowe zakupy


18 września 2015

Makaron z wołowiną w sosie pomidorowym z mascarpone

Ostatni wpis przed przerwą był o makaronie i teraz od makaronu zacznę.
Ale zanim zacznę, to dodam, że jakoś dziwnie ciężko mi wrócić do blogowania.
Zwłaszcza teraz. Nadal jestem mocno przeziębiona.
Głowa boli, kaszel dusi, wszystko wkurza, a w dodatku mam chęć na lampkę wina, a wypicie nawet łyka czegokolwiek zimnego za każdym razem kończy się bólem gardła.
W dodatku w pracy mają mnie już dość przez kaszel "zaraz wypluję płuca".
Aż chciałoby się zapytać "jak żyć?".
Sezon herbaciany oficjalnie uważam za rozpoczęty, przez całe lato piłam jedynie wodę i wino, miło mi jest teraz wrócić do rozgrzewającej zielonej herbatki (która swoją drogą ma coś z wina, uwielbiam Tea wine Loyd, wersję białą i różową).
Nie żeby mi się spieszyło do jesieni, co to to nie, ale pogoda mogłaby się ustabilizować, może wtedy nie chorowałabym tak długo/często.
Wracając do tematu makaronu, dzisiejszy jest trochę podobny do klasycznego spaghetti a'la bolognese.
Co prawda użyłam linguine, a sos jest delikatniejszy i bardziej kremowy, ale jakieś tam podobieństwo jest.
Całość jest przepyszna i zniknęła z talerzy w tempie o wiele szybszym, niż chciałabym przyznać.

P.S. Mądrość dnia - samokrytyka jest wtedy, kiedy biegnąc w deszczu mówisz do siebie "Boże, kobieto, przebieraj szybciej tymi swoimi krótkimi nóżkami zanim przemokniesz do reszty". Dziękuję za uwagę, miłego weekendu wszystkim ;)



Składniki na dwie porcje:

  • 200 g makaronu tagliolini/spaghetti/linguine/tagliatelle
  • 200 ml passaty z pomidorów
  • 2-3 solidnej wielkości łyżki mascarpone
  • 200 g mielonej wołowiny (np. z udźca)
  • sól, pieprz, tymianek, rozmaryn, wędzona papryka, odrobina chilli
  • parmezan
  • świeżo posiekana natka pietruszki


Makaron gotujemy al dente.
Mięso podsmażamy na patelni (można dodać drobno posiekaną cebulkę), jak już się zrumieni, to zalewamy passatą i dusimy na małym ogniu przez kilka minut.
Doprawiamy do smaku ziołami i wędzoną papryką.
Na koniec dodajemy mascarpone i mieszamy, by serek rozpuścił się i połączył z resztą sosu.
Na talerzach makaron posypujemy startym parmezanem i natką.

15 września 2015

Podsumowanie lata cz. 2

Dziś będzie konkretnie.
O pozytywnych i negatywnych zaskoczeniach (albo nie do końca zaskoczeniach, wszak niektóre rzeczy są do przewidzenia). 
Głównie filmowo, bo kino jest w top3 moich ulubionych rzeczy ever, zaraz po jedzeniu ;)
Co mi się podobało?
W kinie: Ant-Man, The man from U.N.C.L.E. (serio, bardzo polecam), nowy Terminator, Mad Max, Trainwreck, Paper towns (naprawdę!), Minionki.
A co mi się nie podobało?
Fantastyczna czwórka (90% recenzji miesza ten film z błotem - bardzo słusznie), Hot pursuit, Spy z Melissą McCarthy, Poltergeist (Sam, dlaczego?), Jurassic world (nie żeby był bardzo zły, ale spodziewałam się czegoś lepszego), The longest ride (choć fankom romansów pewnie się spodoba).
Poza kinem?
Nie podobało mi się to, że autostradą do Gdyni jechałam prawie siedem godzin.
Nie podoba mi się to, że rozkopali jedną stację pkp i muszę do pracy dojeżdżać autobusem.
Bardzo mi się nie podoba to, że rozchorowałam się już w pierwszej połowie września, nie znoszę takiej pochrzanionej pogody.
Rozczarowała mnie jesienna kolekcja Yankee Candle (mam na myśli Q3 i bardziej moc, niż zapachy, bo te same w sobie są ładne).
Rozczarował mnie drugi sezon Married, brak mu jaj w porównaniu z pierwszym (za to You're the worst zapowiada się wybornie, bardzo polecam).
I znowu więcej narzekania, niż nie-narzekania, wiem.
Za to bardzo podobało mi się to, że lubiane przeze mnie trójmiejskie knajpy i restauracje nie obniżyły przez rok poziomu, a i znalazłam kilka nowych fajnych miejsc.

Mamy jeszcze kalendarzowe lato, a ja chcąc kupić upatrzone skórzane botki na późniejszą jesień i zimę biorę ostatnie w rozmiarze 37. Wtf?
Poza tym nie zamierzam uznać wyższości tabletów nad komputerami, moje niezdarne łapki zdecydowanie lepiej radzą sobie z laptopem.



Rewelacyjne podsumowanie mojego poranka i mojej diety.













13 września 2015

Podsumowanie lata cz. 1

Gdyby systematyczność bez względu na okoliczności była moją mocną stroną, to pytałabym Was teraz, jak Wam minął kolejny tydzień, bo u mnie ciągle bez większych zmian, bla bla bla, tydzień jak tydzień.
Ale nie jest to moja mocna strona, więc i tych zmian się nazbierało.
Na kuchence powoli gotuje się wielki gar pysznego wołowego rosołu (#rosółlekiemnacałezło), a ja zasiadam do blogowania po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy.
Chyba tak długiej przerwy jeszcze nie miałam.
Lato minęło mi niezwykle pracowicie pod znakiem fatalnych godzin pracy.
Godziny w końcu uległy zmianie (na lepsze na szczęście), a ja czuję, że wracam do żywych.
Nie żebym miała życie tylko online, ale wracając późno z pracy ciężko o czas i siłę na cokolwiek.
Teoretycznie miałam od marca do września być na L4.
Ale jak normalnie zarabia się mało, to na L4 zarabia się żałośnie mało. 
Innej pracy za specjalnie nie szukałam, raczej ona sama mnie znalazła.
Od czerwca mam więc nową pracę. Lepszą pracę. Pracę, którą serio lubię.
Moje lato to wracanie do domu grubo po 19 (nie lubię zaczynać pracy później niż o 8, i tak wstaję wcześnie rano, a późne popołudnia i wieczory lubię mieć dla siebie, żeby nie czuć się jak nolife).
I upały przy braku klimatyzacji. I brak wolnego czasu.
Takie cudo jak urlop mnie w tym roku ominęło, skończyło się na jednym weekendowym wyjeździe do mojej ukochanej Gdyni.
A teraz? Mam więcej czasu, więc i na blogi i na Wizaż będę częściej zaglądać (i nie tylko zaglądać).
No i konkretnie teraz w tej chwili walczę z solidnym przeziębieniem, bo wystarczyły pierwsze chłody, żeby choroba rozłożyła mnie na łopatki.
A jak Wam minęło dobiegające końca lato?


Lato pachnie piżmem <3

...i smakuje jak prosecco








Prawdopodobnie moja ostatnia kawa ever.





Solidny kawałek krowy <3


Wyczekiwane od dawna :D



Pszeniczne piwo i Bałtyk <3




P.S. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że to wygląda jak przegląd win ;)